niedziela, 14 czerwca 2009

Waldemar Łysiak - Malarstwo białego człowieka tom2

Tom pierwszy był świetny. Tom drugi ma prawdziwie gwiazdorską obsadę. Jest Leonardo, Goya, Bosch, Rafaello, Michelangelo Buonarrotti, Montegna i Botticelli. Iście galaktyczni malarze.
Wiele tu sam nie napiszę, więc tradycyjnie jak przy jego książkach garść cytatów...

"Wielki talent jest jak urok osobisty — jest rzadką cechą, z którą trzeba się narodzić. Mantegna nie miał uroku za grosz — był kawałem zimnego, szczwanego, odpychającego drania. Jego sztuka przynajmniej kilka razy zupełnie nie pasuje do jego charakteru. Ale czy do olimpijskiego wizerunku Alberta Einsteina pasuje fakt, że uwielbiał wulgarne dziwki (miłosny związek dusz miał gdzieś), a na co dzień był straszliwym brudasem, więc cuchnął? Lecz obaj, podobnie jak mnóstwo sukinsynów, dupków i niechlujów urodzili się wyposażeni w cudowny talent."

"Albo był kompletnym ignorantem (od kilkuset lat wszyscy twierdzą, Se malarstwo
Botticellego jest akurat bardzo „kobiece”), albo miał siódmy zmysł i wyczuł u kobiet Sandra wspomniany rys androgyniczny, cień homoseksualizmu (biseksualizmu?) autora, lub może został poinformowany o skłonnościach mistrza Botticellego. Botticelli był pedałem lub platonicznym biseksem, fizycznych stosunków z kobietami całe życie się wystrzegał, a małżeństwa bał się mocniej niż mąk piekielnych. Kiedyś przyśniło mu się, że postawiono go na ślubnym kobiercu. Gwałtownie rozbudzony, dostał takich dygotów z przerażenia, że już nie wlazł pod kołdrę, w obawie, iż ten straszny sen powróci (ja mu się nie dziwię, chociaż do pedalstwa mam tak blisko, jak do księżyca).
Wspomniany sen przydarzył mu się w domu rodziców, w którym Sandro mieszkał caluteńkie swoje życie, najpierw z rodzicami, a po ich śmierci z braćmi i kupą bratanków (bracia byli hetero i obłapianie dam lubili jak Pan Bóg przykazał).
"

i może jeszcze jeden zupełnie nie na temat;)))

"Kocham psy, a nie kocham właścicieli psów. Wszyscy (prawie wszyscy) właściciele psów demonstrują jedną cechę wspólną — uśmiech ludzi tolerancyjnych i dobrze wychowanych. Gdy ty gościsz w ich mieszkaniu, zezwolą — z tym właśnie ciepłym grymasem na wargach — by ich pies rozdarł lub zabrudził twoje ubranie, by cię pogryzł, podrapał, obsikał, oblizał lub pozbawił godności w jakiś inny sposób. Gdy przyprowadzą do ciebie swojego psa, zezwolą — wciąż z tym samym rozbrajającym uśmiechem arystokratów — by ich pupil dewastował twoją porcelanę, rysował twoje meble, obszczał twoją kanapę i twój dywan, ściągnął ze stołu twój talerz, a twemu wdzianku zrobił to samo, co już kiedyś zrobił w ich domu. Ten uśmiech brzmi najpiękniej, gdy surowo karcą swojego „pieseczka”: „Oh, F i f u l k u, jesteś wstrętny!” („okropny”, „niemożliwy”, „nieznośny”, itd.). Źrenice im wtedy błyszczą jak białogłowie wiszącej u szyi kochanka i grzmiącej słodkim szeptem: „Ty draniu!...”. Spróbuj się obruszyć, protestować czy choćby tylko martwić
rozdartą nogawką lub stłuczoną ceramiką — zarobisz infamię chama, prostaka, brutala, gbura, wroga zwierząt, prymitywa bez kindersztuby, nieledwie sadysty, i będziesz towarzysko spalony, jak ktoś, kto puszcza głośne bąki na przyjęciach lub publicznie
wali damy po pysku. Terror uprawiany przez właścicieli „Fifulków” tym się różni od terroru uprawianego przez bandytów i „rewolucjonistów”, że w konfrontacji z psiarzem nie masz żadnych szans na jednoczesną obronę dwóch wartości: swego czystego ubrania i swego dobrego imienia. Możesz tylko kupić sobie nowy dywan, jeśli nie lubisz zapachu moczu. Właściciele „Fifulków” przypominają mi rodzimych „europejczyków”,
wygłaszających faryzejskie dytyramby o „tolerancji” (ta teza bez wątpienia ściągnie na mnie przezwisko psiego antysemity)...
"

Brak komentarzy: