niedziela, 19 lipca 2009

Christopher Moore - Wyspa Wypacynkowanej Kapłanki Miłości

"Poczuł pod sobą ruch i omal nie zerwał się na równe nogi, sądząc, że leży na jakimś morskim stworzeniu. Potem uświadomił sobie, że ruch pochodzi z wewnątrz. Minęło tyle czasu, odkąd ostatni raz miał erekcję, że z początku jej nie poznał."

Po przeczytaniu ostatnim razem książki Moore'a ("Sssij Maleńka, ssij'") podjąłem decyzję o dłuższej przerwie od tego autora. Po lekturze tej książki wiem, że następnej jego powieści nie przeczytam wogóle. Musiałby się skryć głęboko za jakimś pseudonimem i zmylić mnie (ale będę czujny;) ). To już przestaje bawić. Wieje nudą. Właściwie to "Wyspę..." wymęczyłem do końca z rozterkami by wogóle przerwać. Czy jest ona tak słaba. Tak, jest słaba.

"Jefferson Pardee desperacko starał się nie wyglądać jak żółw morski. (...) Dla rekinów, zamieszkujących ciepłe wody Pacyfiku wokół Alualu, zółwie morskie stanowiły pożywienie. Prawdę móiąc taka pomyłka wchodziła w rachubę. Nawet nadzwyczaj ograniczony umysłowo rekin zorientowałby się, że zółwie morskie nie noszą bokserek w latające świnki, i żaden żółw nie wykrzykiwałby steku przekleństw pomiędzychrapliwymi oddechami palacza..."

Brak komentarzy: