niedziela, 23 listopada 2008

Cóż warte jest życie bez odrobiny namiętności...

... przekonała się nawet Śmierć w filmie "Joe Black". Cóż warta jest "gra" aktorska bez cienia pasji można się przekonać skupiając na roli Brada Pitta. To jego "wylosowano" jako Mr. Death. Dotąd myślałem, że ideałem takiego "pustaka" jest Hugh Grant, ale ten jednak stara się maskować swoje "co ja robię tu" i potrafi "rozbroić". A Pitt zrobił ze Śmierci choć nie zabawnego to jednak niedorozwiniętego narcyza (każde lustro moje) o kroku zombie (czyżby błysk inteligencji rozwinął fantazję skojarzeń?). Film z Hollywood więc i fabuła, i przesłanie, i zakończenie to sztuczna gra emocji na widzu z kilkoma mądrymi sentencjami "Kto nigdy nie kochał ten nigdy nie żył" i "kto nigdy nie próbował ten napewno nie żył" (chyba tłumacz się lekko nie popisał;) ).
Na swoimi normalnie wysokim poziomie zagrał za to Anthony Hopkins. Wg mnie wizualnie pasował do przydzielonej roli idealnie, mentalnie napewno nie. Postrzegam go jako skromnego człowieka o pewnej jednak pokorze, a przyszło mu zagrać ociekającego przepychem szefa korporacji medialnej. Tym większa chwała, że udźwignął zadanie. A jego reakcje, wypowiadane kwestie pobudzają do refleksji (przemycił odrobinę samego siebie).
Czy warto obejrzeć - film o życiu, jego sensie, miłości, jako darze i nieuchronności. Choć trwa trzy godziny, zawiera sporo absurdu ja obejrzałem.

Brak komentarzy: