sobota, 10 kwietnia 2010

Sherlock Holmes (2009)


Po sporej ilości recenzji od umiarkowanych po negatywne trudno mi było pozytywnie spojrzeć na ten film. A gdy znalazłem recenzję profesjonalnego krytyna z treścią "Holmes jako zapijaczony Irlandczyk" czułem złość co zrobili z jednym z moich ulubionych bohaterów. Na szczęście krytyn okazał się kretynem w pełnej okazałości bo nawet jeśli to prawda to funkcjonuje na filmie jako detal bez znaczenia. A sam film? Natychmiastowe skojarzenie to "Piramida strachu" gdzie młody Sherlock rozwiązuję zagadkę tajnego bractwa. Konsekwencją tego jest i obrzęd i świątynia w kształcie piramidy. To tak na szybko z pamięci. Tym razem muszę się śpieszyć z recenzją bo jutro pewnie mi wszystko uleci z tego filmu. Był jeden subtelny żart, ale już mi wyfrunął. Ok. Do rzeczy. Zero wrażeń. Zero emocji. biedna fabuła. Gdy otwarta zostaje książka mająca być siłą Blackwooda widzimy "wybitnie" wyszukane ilustracje okultystyczne. Jakby zabrakło wyobraźni. No a te wybuchy w fabryce. I ledwie jeden odłamek w ciele Watsona. Czy nie ma to realizmu zbliżonego do "2012" gdzie po półtoragodzinnym kursie pilotażu wśród pyłów i walącego się gruzu trzeba przelecieć przez rozwalający się szyb widny;))) żartowałem:). Guy Ritchi to stały mieszkaniec bohemy więc dostał coś dzięki czemu mógłby w końcu odnieść sukces. Dziwne, bo dla mnie to był on gwarantem, że zrobi badziewie. Ale jak widać Sherlock Holmes to znana marka więc i takie coś pod jego szyldem daje się dobrze sprzedać. I przypomina mi się jeszcze "Rewolwer i melonik". Lubiłem jako serial. Wersja filmowa jeszcze gorsza niż ten tutaj.
Jednym zdaniem - obejrzałem, i co z tego.

Brak komentarzy: