piątek, 1 stycznia 2010

Bękarty wojny - Inglourious Basterds (2009)


Widziałem wszystkie filmy Tarantino. Liczyłem, że ten będzie się mi podobał. Liczyłem, więc i zawód większy. Jak dla mnie klapa. Ale robił wiele by tak było. Nawet postarał się o Brada Pitta (chociaż ten w tym słabym filmie specjalnie poziomu nie zaniżył). Można wprowadzać na ekran pomysły komiksowe, uwielbiam to, ale te ciągnące się i cuchnące nudą dialogi... W tylu filmach już to przerabiał, że mnie tym zmęczył.
Zacznijmy może jednak od początku. A zresztą o czym tu pisać. Gdyby robił film o Rycerzach Okrągłego Stołu w dialogach znalazły by się zapewne wywody o smaku frytek z McDonalda lub jakimś filmie niskobudżetowym z kina dla zmotoryzowanych. Po prostu ten facet nic więcej nie wie niż to co sam zobaczy na taśmie video lub na ulicy. Uwielbiam "Pulp Fiction", kocham "Kill Bill" (w obydwu częściach), ale tutaj tak naprawdę podobał mi się tylko kawałek Davida Bowie. To za mało jak na dwie godziny. A gorycz dopełnia fakt, że tą opowieść w postaci komiksu przekartkowałbym w piętnaście minut.
Ble....

Brak komentarzy: