sobota, 4 kwietnia 2009

Johan Wolfgang Goethe - Cierpienia mlodego Wertera

To chyba była lektura w liceum. Nie pamiętam. W tamtym czasie miałem alelgię na wszystko to co miało w nazwie "obowiązkowa, obowiązek, itp". Czułem ograniczenie wolności, narzucanie czyjejś woli. Co za tym idzie braki w lekturach mam druzgocące. A te które przeczytałem należały do tych uzupełniających (nieobowiązkowych) ;))). Tak mogła by się zaczynać moja własna "pieśń niepokorna". Kończyła by się smutną refleksją - spóźniony dwie dekady. Smutną i błędną.
Sięgnięcie po tą książkę teraz, to czysty przypadek. Zmuszenie bym czytał ją wówczas było zaś gwałtem. Dlaczego nie mieliśy zajęć praktycznych z seksu? Wymagało by to obnażania się fizycznie, wyzbycia intymności ... zresztą byłyby to najczęściej pierwsze kontakty. Nie rozwijam tego wątku bo sam w sobie jest idiotyczny. Chodzi mi raczej o to, że przerabianie miłości na sucho, czysto teoretycznie (i do tego zbiorowo!!!) to takie samo majstrowanie i najczęściej psucie osobowości jak "zpt" z seksu. Dla dziewcząt słowo "kocham" niosło jakiś ładunek emocji, ale dla chłopaków pomysł by przebijać się przez platoniczną miłość, "przez co?";)))
Teraz Goethe nie dość, że jest dla mnie zrozumiały (coś z tego co napisał sam posmakowałem), to jeszcze jego dzieło sprawiło mi przyjemność w odbiorze;))).

Brak komentarzy: