niedziela, 8 marca 2009

Georg Buchner - Woyzeck (Teatr Gombrowicza)


Jak już w jednym ze wczesniejszych wpisów stwierdziłem, nie lubię czytać o sztuce zanim jej sam nie skosztuję. To daje wolność, przeżywanie na żywo. Tym razem dominowało przewidywanie, wyczekiwanie co doprowadziło, że o mało bym nie przespał finału, a i tak nie jestem go pewien, a już napewno nie rozumiem.
Tyle wstępem. Odnośnie realizacji i gry aktorskiej. Scena mordu, kiedyś bym się doszukiwał gry cieni pewnie z jakiegoś orientalnego teatru. Teraz to czyste Sin City (jeszce tylko żeby nóż się zaświecił na czerwono;) ). I było kilka takich momentów, jakby uwspółcześniona comedia dell'arte. A aktorzy - Siastacz kreujący głównego bohatera, emanował spokojem, więc i czyn jego zamiast dokonany w afekcie stał się zwykłym morderstwem z premedytacją. Za to Marie, ucieleśnienie piekła zagrała bosko (ups tz. aktorka która ją grałą;) ). I drobna konkluzja - gdyby każdy dysponował tak nieograniczonym czasem wypowiedzi (to odnośnie kilku, chyba jednak zbędnych dłużyzn - ok miały swoje uzasadnienie, ale czy napewno były aż tak ważne?).
Teraz treść. Muszę oświadczyć, że trudno mi jest w tym przypadku pozostać obiektywnym. Zanim obejrzałem sztukę już miałem osąd - nieszczęsna ulotka z fabułą. Woyzek został zdradzony, zabija ukochaną, zostaje skazany na śmierć. Jeden zły czyn rodzi następne. Ale w każdym zachodzi możliwość niezależnego wyboru - zawsze można zostać "tym lepszym". Przedstawienie nam tego nie daje. A co dostajemy ze sceny? Woyzeck opiekuje się Marie i jej dzieckiem, łoży na ich utrzymanie (no właśnie, właściwie kupuje Marie bo ta nie ma specjalnie innej alternatywy by funkcjonować, a napewno tak jest jej wygodniej). Lecz dziewczyna pragnie czegoś więcej niż tylko "masz tu żołd", pragnie gasić gorączkę swych ust, swego serca. Woyzeck jest zbyt prosty by temu sprostać. Gdy nabiera pewności, że został zdradzony, oszukany (powtarzam - dopiero gdy nabiera pewności) zabija ją trzymając w ramionach (trzymając ją bardziej namiętnie niż kiedykolwiek).
I ten nieszczęsny finał. Nie rozumiem. Abstrachując, że mogła wystarczyć scena morderstwa jako zakończenie, to co działo się po niej nie miało potrzeby zaistnienia. Raptem pięć, dziesięć minut krótszy spektakl. Ale gdzie mi krytykować, teatralnemu niedoukowi.

To wszystko. Tak szybko na gorąco. Może z czasem coś dodam, coś zmienię;)

2 komentarze:

M pisze...

Gdzieś musiało Ci umknąć, że Woyzeck jest najlepszą sztuką Buchnera, ale nie udało mu się ją dokończyć stąd pewien chaos w odbiorze zakończenia. Ach, i jeszcze, wbrew temu co usiłowała powiedzieć reżyserka, przez 200 lat mentalność europejczyka zmieniła się bardzo. To, co kiedyś było normą dziś zahacza o patologię - na szczęście ;)

tylkodlam pisze...

Samej sztuki nie dyskredytuję. Nie neguję gry aktorskiej. Tylko ta reżyseria... i uczucie, że cos zostało zatracone w przekazie, że nie znalazłem na scenie tego co powinno się na niej znaleźć.